Skip to main content

Przesiedziałem całą niedzielę. W sumie to jako kura domowa. Sprzątałem, prałem i eskperymentowałem z potrawami w kuchni. Z racji czasu uruchomiłem parowar. Łosoś z bryndzą zawijany w szpinaku wydawał się ciekawą pozycją, toteż spróbowałem i nie żałuję, smakował wybornie 🙂 Nadszedł wieczór, z racji kaca przed zbliżającym się tygodniem odechciało mi się jakiegokolwiek wyjścia z domu, ale żeby totalnie nic nie robić, postanowiłem spisać wspomnienia z którejś z wypraw. Padło na lot do Malmo i dalej do Kopenhagi, nie wiem czemu tak, tym bardziej że do tej wycieczki mam mieszane uczucia. Ale o tym później.

Uzbierała się nas czteroosobowa grupka. Wszyscy z byłej pracy. Jakoś tak wyszło, ktoś rzucił hasłem, że są tanie bilety i kto leci. No to parę osób chciało. Działo się to mniej więcej rok temu, połowa marca 2011 roku. Z Krakowa kolega podrzucił nas samochodem do Pyrzowic. Aha, na wstępie się poskarżę i powiem, że z takimi maruderami i wycieczkowiczami w życiu nie byłem. Uściślając nie mówię o wszystkich. Dobra, na lotnisku musieliśmy być 3 godziny wcześniej, dlaczego? bo ktoś miał cykora i zmusił całą resztę do takiego posunięcia. Trudno, może dalej będzie lepiej. Ale nie było, już po wzbiciu się w powietrze coś pokazało nam… 🙂

W samolocie zawsze wieje nudą, a więc zrobiłem to co zawsze, poszedłem spać. Trącanie w ramię obudziło mnie po około godzinie, tuż przed lądowaniem w Malmo, na lotnisku w Sturup.

Lądujemy, salwa braw od polskich pasażerów i możemy udać się w stronę bramek. Malmo przywitało nas słoneczną, ale bardzo wietrzną pogodą. Podróż z lotniska do centrum miasta jest stosunkowo droga, ale przecież jest nas 4, może uda się taniej dojechać taksówką. Zanim pomyśleliśmy, spod ziemi, nie wiadomo skąd, wyrosło kilku właścicieli taksówek i kłócąc się między sobą sami schodzili z ceny. W sumie fajnie, nie musilismy się sami targować. Popełniliśmy niestety jeden, lecz bardzo dotkliwy błąd. Arabowie specyficznie podchodzą do robienia interesów, nieważne od długości geograficznej. Umówiliśmy się, jeszcze na lotnisku, na opłatę za przejazd w wysokości 300sek (cena standardowa to 450sek). Nie mieliśmy drobnych… długo musieliśmy pertraktować, żeby wydano nam resztę z 500sek banknotu. Efekt taki, że wyniosło nas to 450sek.

W którą stronę iść 🙂 nie mamy mapy, może trzeba będzie gdzieś zdobyć, eee… Porozglądajmy się, na pewno wypatrzymy coś ciekawego na horyzoncie. Jest! Twisted Tower.

Na zdjęciu już z bliska, ale gdy widzieliśmy charakterystyczny punkt na horyzoncie, nie wszyscy chcieli się tam udać 🙂 Zacytuję argumentację osoby która na podróż wzięła tylko batoniki wyliczając potrzebne kalorie 😉 „Widzimy tylko ostanie 30 pięter, a wiedząc, że budynek ma 100, reszta schowana jest za horyzontem, uwzględniając krzywiznę ziemi, dojdziemy tam za 5-6 godzin dopiero, bo to z 20 kilometrów”. Nastąpił rozłam, za nic nie chciałem odpuścić takiej okazji, wiedząc, że dojdziemy tam za góra godzinę, nie tracąc tego czasu, przecież idziemy przez miasto i na pewno zobaczymy jeszcze coś ciekawego po drodze. Kłócić dalej się nie chciałem, uparłem się jak osioł i koniec, mogę iść przecież sam. W końcu reszta odpuściła. Ruszyliśmy do centrum.

Po drodze mijaliśmy fajny pomysł na boisko. Chciałbym kiedyś zagrać na takim, w Polsce się pewnie nie doczekam.

A tu na pewno ktoś te drzewa przycina.

Za przewodników mieliśmy kaczki.

Komuś się cholerne batoniki skończyły, trzeba było poszukać jakiegoś maca, cokolwiek. Kumpel podratował bułką. Tutaj już napiszę, że później ten stracony czas (bo dotarliśmy nie po godzinie, ale prawie po dwóch) był pretekstem żeby obrzucono mnie „a nie mówiłem”.  Gotowało się we mnie, dobrze, że temperatura powietrza skutecznie chłodziła.

Po drodze ku naszemu zdziwieniu dostąpiliśmy okazji do zobaczenia World Trade Center! Tak, to ta sama nazwa 🙂

Miasto zaskoczyło nas wszechobecną czystością, ładem, brakiem reklam, które np. w Krakowie skutecznie szpecą, odstraszają, niszczą klimat miasta, przy czym mają kiepski skutek marketingowy dla reklamodawców.  Czego Kraków może jeszcze pozazdrościć? Wszechobecnych ścieżek rowerowych, po których poruszają się wszyscy mieszkańcy. Ci mali i Ci duzi, biznesmeni, zwykli ludzie.

Docieramy pod Twisted Tower, które spogląda na całą okolicę, będąc najwyższym budynkiem w mieście.

Stąd nad morze jest rzut beretem. Poszliśmy podelektować się widokiem. Po drodze zobaczyliśmy to coś.

Postanowiliśmy zejść na dół. Szedłem ostatni, przejście prowadziło pod małym wodospadem. Nie spodziewałem się, że mogę wylądować w morzu, a to za sprawą glonów, które podstępnie rozlokowały się pod tym właśnie wodospadem. Tylko perfekcyjny telemark uratował mnie przed wpadnięciem. Cały mokry i brudny od glonów postanowiłem już iść dalej, usiąść na wybrzeżu i wysuszyć się w słońcu.

Tak tu czaiło się zło 🙂

Dalej było już o wiele lepiej.

Suszenie odbywało się przy widoku na most łączący Danię ze Szwecją nad cieśniną Sund. Nigdzie nie chciało mi się stamtąd ruszać.

Mostem tym wieczorem udamy się do Kopenhagi. Trochę czasu jeszcze mamy, postanawiamy pokręcić się jeszcze trochę po mieście, ile w końcu można siedzieć 🙂 Naszym oczom ukazują się takie piękne barki mieszkalne.

Podążamy dalej w stronę centrum, na poszukiwanie dworca kolejowego.

Ktoś ma łódź wikingów, fajnie 🙂

Oto nasz dworzec, o 20 wsiądziemy do pociągu i pojedziemy do Kopenhagi.

Zapraszam do przeczytania drugiej części wyprawy.

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Jacek
Jacek
12 lat temu

Powiem Ci Damianie boisko pierwsza klasa, też bym chętnie zagrał na takim, ale byłaby jazda.